„ Kleptokracja : społeczeństwo, którego przywódcy stają się bogaci i potężni poprzez kradzież od reszty społeczeństwa”.
Słownik Cambridge
Ameryka od lat pogrąża się w kleptokracji, ale być może w końcu to nastąpi.
Kleptokracja to dosłownie „rządy złodziei”.
To forma rządów, w której sieć elit rządzących „kradnie fundusze publiczne dla własnej korzyści, wykorzystując instytucje publiczne”.
Jak wyjaśnia analityk Thomas Mayne, jest to „system oparty na praktycznie nieograniczonej korupcji na wielką skalę, w połączeniu, jak to ujął amerykański naukowiec Andrew Wedeman, z „
niemal całkowitą bezkarnością tych, którym naczelny złodziej – głowa państwa – pozwala na grabież ”.
Można śmiało powiedzieć, że kleptokracja zawsze miała być końcowym rezultatem oligarchii, jaką była Ameryka.
Znaki te były widoczne już od dawna: władza i bogactwo od dziesięcioleci zamieniają się miejscami.
Rzeczywiście, minęła już ponad dekada, odkąd badacze z Princeton i Northwestern doszli do wniosku, że Stany Zjednoczone są funkcjonalną oligarchią, w której „
wyniki polityczne w ogromnej mierze sprzyjają bardzo bogatym ludziom, korporacjom i grupom biznesowym ”, podczas gdy wpływ zwykłych obywateli jest „nieistotny, bliski zeru”.
Znaleźliśmy się więc w chwili obecnej, w której miliarderzy rządzą światem.
Obraz sytuacji jest niezaprzeczalny: podczas gdy kraj zmaga się z zamknięciem rządu, programami socjalnymi zakończono, a inflacja, koszty opieki zdrowotnej i podstawowe koszty utrzymania gwałtownie rosną,
elity mają się dobrze .
Prezydent Trump przeprowadza remont Białego Domu, przekształcając to, co kiedyś nazywano „domem ludu”, w pałac godny amerykańskiego króla,
z marmurowymi łazienkami i rozległą, złoconą salą balową .
Reszta administracji, idąc za
przykładem swojego przywódcy , podróżuje na koszt podatników, by cieszyć się wystawnymi wakacjami, imprezami sportowymi i dekadenckimi przyjęciami w Mar-a-Lago, rezydencji Trumpa na Florydzie.
Odpowiedzi na krytykę albo skupiają się na tym, jak inne administracje marnotrawią pieniądze, albo, jak w przypadku sali balowej, twierdzą, że projekt jest finansowany ze środków prywatnych, a zatem nie można mu nic zarzucić, bo podatnicy za niego nie płacą.
Ale pieniądze nigdy nie są prawdziwie „prywatne”, gdy pozwalają na uzyskanie wpływów na urząd publiczny.
W momencie, gdy rząd przyjmuje takie finansowanie, staje się zadłużony wobec fundatorów, zamiast odpowiadać przed społeczeństwem.
Przykładem jest lista darczyńców na salę balową Białego Domu Trumpa.
Brzmi jak lista największych kontrahentów rządowych i tych, którzy najbardziej pragną zaskarbić sobie przychylność.
Łącznie korporacje i osoby prywatne z listy darczyńców
otrzymały w ostatnich latach oszałamiające sumy kontraktów rządowych, a ponad połowa z nich jest lub
była przedmiotem rządowych dochodzeń lub działań egzekucyjnych, „które obejmują
stosowanie nieuczciwych praktyk pracowniczych, oszukiwanie konsumentów i szkodzenie środowisku”.
Tak właśnie wprowadza się kleptokrację – jeden nieuczciwy krok po kroku.
Nie da się uniknąć następującego pytania natury konstytucyjnej: jeśli prezydenci i agencje mogą robić, co im się podoba, tylko dlatego, że ktoś inny płaci rachunek, co pozostaje z konstytucyjnego, reprezentatywnego rządu?
Jeśli będziesz podążać tą logiką do końca, znajdziesz się na niebezpiecznym terytorium.
Jeśli prezydent może prywatnie sfinansować salę balową, czy może prywatnie sfinansować batalion?
Jeśli agencja rządowa może przyjmować darowizny, aby rozszerzyć swój zasięg, czy może sprzedawać polityczne przysługi temu, kto da najwięcej?
Gdyby każdy akt publiczny można było przekształcić w transakcję prywatną, wówczas społeczeństwo nie rządziłoby już, lecz jedynie obserwowało.
Dlatego obrona polegająca na zburzeniu i rekonstrukcji sali balowej Białego Domu – przedsięwzięcia, na które Kongres nigdy nie wyraził zgody – pod pretekstem, że nie zostaną wykorzystane żadne środki publiczne, jest niekonstytucyjna.
Konstytucja przyznaje Kongresowi (i tylko Kongresowi)
władzę nad budżetem państwa .
Zabezpieczenie to nie zostało pomyślane jako biurokratyczna formalność, lecz jako
główne ograniczenie nadużyć władzy wykonawczej — sposób, w jaki ludzie mogą pociągnąć prezydenta do odpowiedzialności.
Gdy prezydenci będą mogli pozyskać prywatne środki na realizację celów, na które odmawiają finansowania przedstawiciele ludu, ta broń zostanie rozbrojona.
Następuje powolny rozpad konstytucyjnych ograniczeń, zastąpiony przekonaniem, że to pieniądze – a nie prawo – wyznaczają granice władzy.
Ten sam mechanizm, który kiedyś chronił ludzi przed tyranią, staje się teraz środkiem jej finansowania.
To, co miało być zabezpieczeniem, staje się luką — furtką do niekontrolowanej władzy.
Logika ta jest równie uwodzicielska, co korupcyjna:
jeśli koszty pokrywają prywatne pieniądze, Konstytucja nie ma zastosowania.
Zgodnie z tym rozumowaniem prezydent mógłby prowadzić wojnę, budować więzienia lub uruchamiać programy inwigilacji – wszystko bez zgody Kongresu – pod warunkiem, że czek podpisałby miliarder lub sponsor korporacyjny.
To nie jest demokracja.
To sprywatyzowany despotyzm.
Oto jak upadają republiki: nie tylko w wyniku zamachów stanu i kryzysów, ale także przez ciche zastąpienie władzy publicznej interesami prywatnymi.
To, co zaczyna się jako prezent, kończy się zakupem.
To, co zaczyna się jako remont, kończy się rewolucją w sposobie działania władzy.
Już teraz jesteśmy świadkami tej stopniowo postępującej prywatyzacji na każdym szczeblu władzy:
prywatni kontrahenci zarządzają więzieniami i prowadzą wojny, korporacyjni darczyńcy dyktują priorytety polityczne, a nadzór i cenzurę powierzamy firmom technologicznym.
Teraz sama prezydentura jest na sprzedaż – cegła po cegle, sala balowa po sali balowej.
Ojcowie Założyciele bali się monarchów; nigdy nie wyobrażali sobie prezesów z armiami ani prezydentów, którzy mogliby gromadzić fundusze na wojnę niezależnie od Kongresu.
A jednak właśnie do tego zmierzamy:
ku rządowi finansowanemu przez prywatną władzę i podlegającemu tylko jej.
Gdy władzę publiczną można kupić, sprzedać lub sponsorować, Konstytucja staje się niczym więcej niż narzędziem budowania marki — a gdy państwo myli prywatne finansowanie z publiczną legitymizacją, przestaje być w ogóle republiką.
Siła pieniądza miała być ostatnią linią obrony ludu przed tyranią.
W architekturze Konstytucji, wyłącznie Kongresowi powierzono prawo do gromadzenia i wydawania pieniędzy – nie dlatego, że Ojcowie Założyciele bardziej ufali prawodawcom niż prezydentom, ale dlatego, że obawiali się skoncentrowanej władzy.
Rozumieli, że ten, kto kontroluje budżet, ostatecznie kontroluje sam rząd.
„Pieniądze” – ostrzegał Alexander Hamilton – „są
podstawową zasadą ustroju politycznego ”.
Bez tych ograniczeń prezydent mógł gromadzić fundusze, tworzyć armie i kupować lojalność według własnej woli, konsolidując władzę poza granicami konstytucyjnymi – co Madison nazwał „
samą definicją tyranii ”.
Kiedy prezydenci lub agencje mogą działać poza środkami przyznanymi przez Kongres, zwracając się do prywatnych darczyńców, super PAC-ów lub korporacyjnych „partnerów”, zacierają tym samym konstytucyjną granicę między funkcją publiczną a prywatnym zyskiem.
Decyzje, które kiedyś wymagały debaty i nadzoru, teraz zapadają za zamkniętymi drzwiami, w salach konferencyjnych i gabinetach darczyńców.
Rezultatem jest rząd cieni finansowany z przywilejów, a nie z pieniędzy ludu.
Prywatyzacja energii nie jest kwestią teorii — dzieje się na naszych oczach.
Jak niedawno ujawnił
The Intercept , administracja Trumpa wyznaczyła nawet
nagrody pieniężne dla prywatnych „łowców nagród” za lokalizowanie i śledzenie imigrantów w imieniu ICE .
Innymi słowy, organy ścigania są delegowane freelancerom, których motywacją nie jest obowiązek czy sprawiedliwość, lecz zysk.
Tak wygląda państwo policyjne, w którym płaci się za wszystko:
prywatni aktorzy są upoważnieni do wykonywania poleceń rządu, nie podlegają zabezpieczeniom konstytucyjnym, odpowiadają jedynie przed pieniędzmi, z których pochodzą.
Gdy mechanizmy egzekwowania prawa mogą być finansowane, kierowane lub wynagradzane za pośrednictwem kanałów prywatnych, rządy prawa ustępują miejsca rządom pieniądza.
Rząd przestaje pełnić rolę neutralnego arbitra, a staje się najemnym wykonawcą, dzierżącym odznakę, broń i młotek w imieniu każdego, kto może sobie na jego usługi pozwolić.
Tego rodzaju ustalenia zastępują zysk zasadą, a kontrakt Konstytucją, zacierając tym samym granicę między państwem a jego sponsorami:
prywatni darczyńcy finansują wydarzenia polityczne w budynkach publicznych, partnerzy korporacyjni kształtują politykę wykonawczą, a miliarderzy sponsorują te same siły – wojsko, organy ścigania, nadzór – które trzymają resztę społeczeństwa w ryzach.
Państwo policyjne finansowane z majątku prywatnego jest jeszcze bardziej niebezpieczne niż państwo finansowane z podatków publicznych, ponieważ nie podlega wyborcom, komitetom nadzoru ani ograniczeniom konstytucyjnym.
Jego odpowiedzialność kieruje się ku górze – ku finansistom – a nie na zewnątrz, ku ludziom, którymi rządzi.
W takim systemie sprawiedliwość staje się transakcyjna.
Egzekwowanie staje się selektywne.
Prawa stają się negocjowalne.
To, co zaczęło się jako prywatyzacja usług, przeradza się w prywatyzację suwerenności:
władza wykonawcza nie tylko egzekwuje prawo, ale je promuje.
Idea ograniczeń konstytucyjnych ulega erozji w momencie, gdy państwo domaga się zwolnienia, nazywając swoje działania „finansowanymi prywatnie”.
Kiedy więc prezydent chwali się, że mógłby
stworzyć własną armię – za pośrednictwem darczyńców, kontrahentów lub lojalistów – nie posługuje się metaforą.
Po prostu formułuje kolejny logiczny etap rozwoju rządu, który już sprzedał się tym, którzy oferują najwięcej.
Ojcowie Założyciele ostrzegali, że wolność zginie, gdy narzędzia władzy będzie można kupować i sprzedawać.
Obserwujemy, jak ta przepowiednia spełnia się na bieżąco.
W państwie policyjnym, w którym płaci się za wszystko, pieniądze nie tylko mówią, ale też aresztują, śledzą i zabijają.
Walka o przywrócenie rządu konstytucyjnego zaczyna się tam, gdzie został on zdradzony po raz pierwszy: nie chodzi tylko o to, kto płaci, ale także o to, kto decyduje.
Jeśli Kongres nie będzie już kontrolował wydatków państwa, a prezydenci, agencje i korporacje będą mogli omijać kwestię zgody społecznej, zabiegając o prywatnych dobroczyńców, to ludzie nie będą już sprawować kontroli nad rządem.
To nie jest demokracja; to jest niewolnicza służba władzy oparta na długach.
Założyciele wiedzieli, że podatki i reprezentacja rosną i maleją razem – a reprezentacja to coś więcej niż wypisanie czeku.
To możliwość ustalania priorytetów, stawiania warunków, wstrzymywania funduszy i mówienia „nie”.
Rząd finansowany niezależnie od obywateli nieuchronnie będzie rządził niezależnie od nich;
będzie wydawał pieniądze bez nadzoru, działał bez ograniczeń i egzekwował je bez ponoszenia odpowiedzialności.
Dlatego Madison podkreślał, że „władza nad budżetem… jest najpełniejszą
i najskuteczniejszą bronią , jaką każda konstytucja może zapewnić przedstawicielom ludu ochronę przed ingerencją władzy wykonawczej”.
Prawda jest również odwrotna:
gdy prezydent staje się zależny od prywatnych pieniędzy, ludzie stają się zależni od woli tych, którzy mu płacą.
Innymi słowy, jest to oligarchia — a kiedy oligarchia sama w sobie czyni rząd narzędziem bogacenia się, to jest to kleptokracja.
Aby odzyskać republikę, ludzie muszą odzyskać zarówno własność budżetu, jak i planu — pieniędzy, z których finansowany jest rząd, oraz przepisów regulujących sposób wykorzystania tych funduszy.
Wymaga to wyraźnego, konstytucyjnego rozgraniczenia między urzędem publicznym a prywatnym wzbogaceniem;
przywrócenia Kongresowi kontroli nad każdym dolarem wydanym w imieniu narodu amerykańskiego;
oraz likwidacji systemu ukrytego finansowania – super-PAC-ów, sieci darczyńców, partnerstw korporacyjnych i „współpracy publiczno-prywatnej” – które obecnie służą jako kanały dla korupcji pod przykrywką efektywności.
Wymaga to również jawności wszelkich zewnętrznych wpłat na rzecz działań rządu oraz surowego zakazu programów pozabudżetowych, które traktują prywatne pieniądze jako licencję na ignorowanie prawa.
Przede wszystkim należy pamiętać, że obywatelstwo jest zaufaniem publicznym, a nie prywatną transakcją.
Potrzebujemy czegoś więcej niż tylko prawa do płacenia za nasz rząd — potrzebujemy prawa do decydowania, jak te środki są wykorzystywane, a także możliwości odmowy ich wypłaty w przypadku ich niewłaściwego wykorzystania lub nadużycia.
W chwili, gdy zaakceptujemy pogląd, że rząd może robić, co mu się podoba, dopóki ktoś inny za to płaci, sprzedamy republikę.
Jak jasno stwierdzamy w
książce Battlefield America: The War on the American People oraz jej fikcyjnym odpowiedniku
The Erik Blair Diaries , przywrócenie wolności nie nastąpi dzięki nowym darczyńcom, nowym umowom ani nowym władcom — nastąpi ono dzięki odnowionemu przekonaniu, że władza w Ameryce płynie tylko z jednego źródła:
My, Naród.
Nasi przodkowie stoczyli rewolucję, by położyć kres opodatkowaniu bez reprezentacji.
Być może będziemy musieli stoczyć kolejną – tym razem przeciwko reprezentacji bez przywłaszczenia, gdzie urzędnicy roszczą sobie prawo do rządzenia bez obowiązku odpowiadania przed tymi, których powinni reprezentować.
Pamiętajcie, oni są sługami.
My, Ludzie, mamy być panami.
Źródło:
https://www.rutherford.org/publications_resources/john_whiteheads_commentary/rule_by_thieves_the_police_state_becomes_a_pay_to_play_shadow_government