ZAPRASZA.net POLSKA ZAPRASZA KRAKÓW ZAPRASZA TV ZAPRASZA ART ZAPRASZA
Dodaj artykuł  

KIM JESTEŚMY ARTYKUŁY COVID-19 CIEKAWE LINKI 2002-2009 NASZ PATRONAT DZIŚ W KRAKOWIE DZIŚ W POLSCE

Ciekawe strony

Pandemia covid nigdy nie istniała 
Ogłoszony w 2020 roku apel 33 lekarzy z całego świata należących do sojuszu World Doctors Alliance, w którym ostrzegają przed ryzykiem związanym z nowymi eksperymentalnymi szczepionkami na Covid-19, wyjaśniają na jakiej zasadzie one działają i co dokładnie czyni je tak niebezpiecznymi.  
Kto mordował w Katyniu 
Izraelska gazeta „Maariv” z 21 lipca 1971 r. wyjawia końcowy sekret katyńskiej masakry. 
Wojsko izraelskie zabija Żydów, by odpowiedzialnością obarczyć Hamas 
Na angielskojęzycznej, izraelskiej stronie ynetnews.com, pojawił się film nakręcony w podczerwieni przez jeden z izraelskich helikopterów typu Apache podczas ataku Hamasu na Izrael 7.10.2023 r. 
Dr. L.Palevsky tłumaczy mechanizm działania szczepionki mRNA i wypływające z niej jej zagrożenia 
Dr. Lawrence Palevsky, certyfikowany pediatra, autor i wykładowca, wyjaśnia, w jaki sposób szczepionka na COVID instaluje instrukcje genetyczne mRNA z białka wypustek SARS-Cov2, które następnie wykorzystuje nasze ciało do powielania się, co powoduje bezpłodność, krzepnięcie krwi i zakażenia przez wydzielanie cząstek białka wypustki dla bliskich członków rodziny poprzez oddech, ślinę, pot i złuszczanie się skóry, którzy z kolei doświadczają objawów krzepnięcia, siniaków i niepłodności, mimo że nie byli zaszczepieni szczepionka na COVID-19. 
Nakaz aresztowania byłego Ministra Zdrowia Łukasza Szumowskiego 
 
We Włoszech nadal zabija się ludzi respiratorami i propofolem… 
Od tych morderstw pod respiratorami rozpoczęto pseudo-pandemię  
Wygadał się 
Bush junior zrównał napaść na Irak z wojną na Ukrainie
"Decyzja jednego człowieka o przeprowadzeniu całkowicie nieuzasadnionej i brutalnej inwazji na Irak. Chodzi mi o Ukrainę." 
Wirusowe kłamstwa. Komu zależy na straszeniu nas przeziebieniem? 
 
Grzegorz Braun odpowiada na Państwa pytania 
Monika Jaruzelska zaprasza
 
Ceremonia otwarcia tunelu drogowego św. Gotarda 
Zapowiedź tego - co mamy dzisiaj 
Żadna ze 137. instytucji naukowych badających kowida - nie wyizolowała, w czystej postaci SARS-COV-2. NIGDY! 
 
Rothschildów apetyt na Chiny 
 
Nie dajmy się lobbystom energetyki jądrowej! Wywiad z prof. Mirosławem 
Energetyka jądrowa jest przeżytkiem - nadzieje na tanią energię dawała w latach 60. ubiegłego stulecia, czyli przed pół wiekiem. Okazało się natomiast, że jest kosztowna, niebezpieczna, i nie wiadomo, jak poradzić sobie np. z jej odpadami. Istnieje jednak silne lobby łapówkarskie, które wciska energię jądrową do krajów słabych politycznie i gospodarczo. Nie możemy się mu poddać. 
Starsza kobieta łapie kij, odpycha przerażającego testera COVID  


 
Wykład Ernsta Wolffa na temat obecnego kryzysu 
 
Człowiek 2.0 
Nanoszczepienia i Transhumanizm, MODERNA w natarciu na mR 
Strona Krzysztofa Wyszkowskiego 
Strona domowa Krzystofa Wyszkowskiego 
Jak ludzie "umierają" w "szpitalach kowidowych" 
Tak wygląda koronawirus Covid 19 w szpitalach zachodniej Polski 
Sędziowie nie wierzą w kowida i nie dają się zastraszyć. Ale, czy innych karzą za brak maski? 
Impreza w SĄDZIE REJONOWYM. W sali rozpraw zrobili bankiet. Przyjechała policja 
Zakrzyczana prawda 
Mamy 2010 rok a zbrodniarze którzy doprowadzili do wielu wojen i kryzysu światowego w w dalszym ciągu - z tupetem - niczym Josef Goebbels kłamią w oczy w kwestii sytuacji gospodarczej świata i Stanów Zjednoczonych
 
więcej ->

 
 

Milena Rindal, fragmenty książki 'Ameryka - mit czy kit'



Milena Rindal "Ameryka - mit czy kit"

Często wracam pamięcią do moich pierwszych tygodni spędzonych w Ameryce i moich pierwszych spostrzeżeń i obserwacji. Mam wrażenie, że w miarę upływu czasu tracę ostrość spojrzenia, coraz mniej rzeczy mnie dziwi czy frapuje i coraz częściej po prostu wzruszam ramionami. Whatever. Nigdy jednak nie zapomnę pierwszego dnia mojego amerykańskiego życia, kiedy po przebudzeniu się na bogatych, południowych przedmieściach w stanie Minnesota oczom moim ukazał się szereg jednakowych, prefabrykowanych, białych domków oddzielonych od siebie paskiem trawy. Choć domki różniły się nieco kształtem, wszystkie miały ten sam siding i te same elementy, tak jakby wybudowała je ta sama firma, według tego samego projektu. Tak jakby zostały zakupione z tego samego katalogu i wrzucone w senny pejzaż bogatego amerykańskiego przedmieścia. Przed każdym domem dumnie prężyły się dwa samochody, w tym obowiązkowo co najmniej jeden olbrzymi minivan albo SUV (Sport Utility Vehicle). Przed domami krzątali się białoskórzy mężczy?ni i kobiety odziani w sportowe bluzy i szorty zawzięcie kosząc trawę. Jakby wszyscy na odgłos gwizdka ubrali się w te same sportowe uniformy i wylegli przed domy, aby oddać się sobotniemu koszeniu trawnika.
- O mój Boże, oni wszyscy tutaj są jednakowi – pomyślałam - Oto oni: amerykańska klasa średnia.
Oczywiście stwierdzenie, że wszyscy Amerykanie są tacy samy byłoby lekką przesadą i generalizowaniem. Przypuszczalnie w żadnym innym kraju na świecie, ludzie nie są tak zdywersyfikowani rasowo i kulturowo jak w USA. Czasami mam jednak wrażenie, że wszyscy otaczający mnie Amerykanie są identyczni i zostali wyprodukowani według tej samej matrycy. Określają ich trzy podstawowe słowa: sporty, telewizja, i kult celebrities.
Niezależnie od wykształcenia i od tego czy mówimy o rednecku z Alabamy, górniku z Alaski czy profesorze fizyki jądrowej z MIT, każdy Amerykanin przesiąknięty jest miłością do sportu w każdej możliwej jego formie. Dla wielu ludzi sport stanowi jedyne hobby i tak naprawdę jedyną rzecz, która ich w życiu kręci. Zainteresowanie sportem może się przejawiać w wielu postaciach takich jak oglądanie TV, chodzenie na mecze, zbieranie sportowych kart z wizerunkami ulubionych graczy drużyny bejsbolowej, słuchanie transmisji sportowych w radio podczas porannej drogi do pracy oraz, naturalnie, uczestnictwo czynne. Fanem sportu jest oczywiście mój mąż, który mógły spędzić cały dzień oglądając wyłącznie emisje sportowe. Lekturę codziennej gazety zaczyna od sesji sportowej i nawet jadąc do restauracji trzy przecznice od domu nie może się chłopak powstrzymać od włączenia programu sportowego w samochodowym radio. W dniach, w których gra jego ulubiony team (czytaj: codziennie gra któryś z jego ulubionych teams) mój mąż potrafi zabrać ze sobą walkmana na spacer, aby tylko nie przegapić sprawozdania z meczu. Nie jest bynajmniej w tym odosobniony. W krytycznych chwilach (czytaj: każdy weekend) nad pobliskim jeziorem często widać spacerujących mężczyzn trzymających w rękach radioodbiorniki albo małe telewizory. I zapewniam, że bynajmniej nie oglądają na nich transmisji z wojny w Iraku czy kongresowej debaty podatkowej.
Jest rzeczą więcej niż pewną, że każda konwersacja ze znajomymi czy rodzicami mojego męża w pewnym momencie sprowadzi się do sportu i na długo tam pozostanie. Podczas lunchu w pracy dyskutujemy o meczach i o tym, kto zdobył jakie bilety i na jaką grę. Na happy hour po pracy, o tym, co powiedział na konferencji prasowej trener teamu NFL. Każde spotkanie rodzinne zostanie prędzej czy pó?niej uwieńczone grupowym oglądaniem footballu czy baseballu. To jest to, co ludzi jednoczy, unifikuje i daje im poczucie wspólnoty.
Fascynacja sportem zaczyna się w Ameryce już w wieku niemowlęcym, kiedy rodzice przybierają dzieci w śpioszki z logiem lokalnych drużyn, albo nadają im imiona znanych zawodników. Nie tak dawno podsłuchałam nawet jak jedna z koleżanek usiłowała odwrócić uwagę dwumiesięcznego niemowlaka od procesu przewijania pieluchy, zabawiając go terminami zaczerpniętymi z footballu typu “touch down” i “home run”. Może nawet będą to jego pierwsze słowa zaraz po “mama” i “tata”. Będąc w szkole większość dzieciaków obowiązkowo należy do rożnych ugrupowań sportowych, i to najczęściej do kilku naraz. Zapomnij o kółku przyrodniczym, lekcjach francuskiego czy grupie teatralnej. To co się liczy, to sport. Jeśli nie chcesz, żeby twoje dziecko było klasowym odszczepieńcem i socjalnym drop-out musisz zapisać go czym prędzej do którejś ze szkolnych drużyn, i to najlepiej do więcej niż jednej. Pierwsze pytanie jakie dziesięcioletnie dziecko zada drugiemu to przecież “what sports are you in?” Przedmiejskie mamusie takich dzieciaków zwane są tutaj “soccer moms”. “Soccer moms” zwykle nie pracują, zaś ich jedyną aktywnością dnia jest zawożenie dzieci na i z rożnych zajęć sportowych. Softball we wtorki o piątej, trzeba liczyć pól godziny na dojazd, hokej o siódmej. W środy oczywiście football, a w czwartki koszykówka. W międzyczasie rozmowy z innymi „soccer moms” o rezultatach swoich pociech przeplatane rewelacjami w stylu “20 % obniżki na dywany w sklepie JC Penny”, albo o tym, kto kupił nową sofę do salonu. Wyobrażam sobie, że jeśli kiedyś zdecyduję się na posiadanie dzieci i wychowywanie ich w Ameryce, właśnie tak wyglądało będzie moje życie. Na samą myśl, czuję jak żołądek ściska mi się w trąbkę.
Interesujące jest dla mnie to, że wychowując się w Polsce przywykłam do tego, iż ludzie posiadają zazwyczaj całe spektrum hobbies czy zainteresowań. Jeden lubi żeglować, ktoś inny nurkować, czytać, chodzić po górach, tańczyć salsę, uprawiać tae-kwon-do, malować na szkle, czy oglądać filmy skandynawskie. Oczywiście, istnieją też pasjonaci piłki nożnej, cały naród ogłada skoki Małysza czy wyczyny polskich siatkarek, ale zainteresowanie sportem nie infiltruje bynajmniej całego naszego życia. Wszyscy jesteśmy inni i zdyfersyfikowani, mimo tego, że przez lata właściwie chciano, abyśmy nie byli. Mam wrażenie, że w wolnej, demokratycznej Ameryce jest dokładnie odwrotnie. Prawdziwi Amerykanie niezależnie od tego czy mieszkają na Północy czy Południu, dysponują rocznym dochodem 20 tysięcy czy 2 milionów, niezależnie od opcji politycznych i wykonywanych zawodów są jeszcze bardziej wystandaryzowani niż banany w Unii Europejskiej.

Czerwiec 2003
Często wracam pamięcią do moich pierwszych tygodni spędzonych w Ameryce i moich pierwszych spostrzeżeń i obserwacji. Mam wrażenie, że w miarę upływu czasu tracę ostrość spojrzenia, coraz mniej rzeczy mnie dziwi czy frapuje i coraz częściej po prostu wzruszam ramionami. Whatever. Nigdy jednak nie zapomnę pierwszego dnia mojego amerykańskiego życia, kiedy po przebudzeniu się na bogatych, południowych przedmieściach w stanie Minnesota oczom moim ukazał się szereg jednakowych, prefabrykowanych, białych domków oddzielonych od siebie paskiem trawy. Choć domki różniły się nieco kształtem, wszystkie miały ten sam siding i te same elementy, tak jakby wybudowała je ta sama firma, według tego samego projektu. Tak jakby zostały zakupione z tego samego katalogu i wrzucone w senny pejzaż bogatego amerykańskiego przedmieścia. Przed każdym domem dumnie prężyły się dwa samochody, w tym obowiązkowo co najmniej jeden olbrzymi minivan albo SUV Przed domami krzątali się białoskórzy mężczy?ni i kobiety odziani w sportowe bluzy i szorty zawzięcie kosząc trawę. Jakby wszyscy na odgłos gwizdka ubrali się w te same sportowe uniformy i wylegli przed domy, aby oddać się sobotniemu koszeniu trawnika. - O mój Boże, oni wszyscy tutaj są jednakowi – pomyślałam - Oto oni: amerykańska klasa średnia. Oczywiście stwierdzenie, że wszyscy Amerykanie są tacy samy byłoby lekką przesadą i generalizowaniem. Przypuszczalnie w żadnym innym kraju na świecie, ludzie nie są tak zdywersyfikowani rasowo i kulturowo jak w USA. Czasami mam jednak wrażenie, że wszyscy otaczający mnie Amerykanie są identyczni i zostali wyprodukowani według tej samej matrycy. Określają ich trzy podstawowe słowa: sporty, telewizja, i kult celebrities.Niezależnie od wykształcenia i od tego czy mówimy o rednecku z Alabamy, górniku z Alaski czy profesorze fizyki jądrowej z MIT, każdy Amerykanin przesiąknięty jest miłością do sportu w każdej możliwej jego formie. Dla wielu ludzi sport stanowi jedyne hobby i tak naprawdę jedyną rzecz, która ich w życiu kręci. Zainteresowanie sportem może się przejawiać w wielu postaciach takich jak oglądanie TV, chodzenie na mecze, zbieranie sportowych kart z wizerunkami ulubionych graczy drużyny bejsbolowej, słuchanie transmisji sportowych w radio podczas porannej drogi do pracy oraz, naturalnie, uczestnictwo czynne. Fanem sportu jest oczywiście mój mąż, który mógły spędzić cały dzień oglądając wyłącznie emisje sportowe. Lekturę codziennej gazety zaczyna od sesji sportowej i nawet jadąc do restauracji trzy przecznice od domu nie może się chłopak powstrzymać od włączenia programu sportowego w samochodowym radio. W dniach, w których gra jego ulubiony team (czytaj: codziennie gra któryś z jego ulubionych teams) mój mąż potrafi zabrać ze sobą walkmana na spacer, aby tylko nie przegapić sprawozdania z meczu. Nie jest bynajmniej w tym odosobniony. W krytycznych chwilach (czytaj: każdy weekend) nad pobliskim jeziorem często widać spacerujących mężczyzn trzymających w rękach radioodbiorniki albo małe telewizory. I zapewniam, że bynajmniej nie oglądają na nich transmisji z wojny w Iraku czy kongresowej debaty podatkowej.Jest rzeczą więcej niż pewną, że każda konwersacja ze znajomymi czy rodzicami mojego męża w pewnym momencie sprowadzi się do sportu i na długo tam pozostanie. Podczas lunchu w pracy dyskutujemy o meczach i o tym, kto zdobył jakie bilety i na jaką grę. Na happy hour po pracy, o tym, co powiedział na konferencji prasowej trener teamu NFL. Każde spotkanie rodzinne zostanie prędzej czy pó?niej uwieńczone grupowym oglądaniem footballu czy baseballu. To jest to, co ludzi jednoczy, unifikuje i daje im poczucie wspólnoty.Fascynacja sportem zaczyna się w Ameryce już w wieku niemowlęcym, kiedy rodzice przybierają dzieci w śpioszki z logiem lokalnych drużyn, albo nadają im imiona znanych zawodników. Nie tak dawno podsłuchałam nawet jak jedna z koleżanek usiłowała odwrócić uwagę dwumiesięcznego niemowlaka od procesu przewijania pieluchy, zabawiając go terminami zaczerpniętymi z footballu typu “touch down” i “home run”. Może nawet będą to jego pierwsze słowa zaraz po “mama” i “tata”. Będąc w szkole większość dzieciaków obowiązkowo należy do rożnych ugrupowań sportowych, i to najczęściej do kilku naraz. Zapomnij o kółku przyrodniczym, lekcjach francuskiego czy grupie teatralnej. To co się liczy, to sport. Jeśli nie chcesz, żeby twoje dziecko było klasowym odszczepieńcem i socjalnym drop-out musisz zapisać go czym prędzej do którejś ze szkolnych drużyn, i to najlepiej do więcej niż jednej. Pierwsze pytanie jakie dziesięcioletnie dziecko zada drugiemu to przecież “what sports are you in?” Przedmiejskie mamusie takich dzieciaków zwane są tutaj “soccer moms”. “Soccer moms” zwykle nie pracują, zaś ich jedyną aktywnością dnia jest zawożenie dzieci na i z rożnych zajęć sportowych. Softball we wtorki o piątej, trzeba liczyć pól godziny na dojazd, hokej o siódmej. W środy oczywiście football, a w czwartki koszykówka. W międzyczasie rozmowy z innymi „soccer moms” o rezultatach swoich pociech przeplatane rewelacjami w stylu “20 % obniżki na dywany w sklepie JC Penny”, albo o tym, kto kupił nową sofę do salonu. Wyobrażam sobie, że jeśli kiedyś zdecyduję się na posiadanie dzieci i wychowywanie ich w Ameryce, właśnie tak wyglądało będzie moje życie. Na samą myśl, czuję jak żołądek ściska mi się w trąbkę.Interesujące jest dla mnie to, że wychowując się w Polsce przywykłam do tego, iż ludzie posiadają zazwyczaj całe spektrum hobbies czy zainteresowań. Jeden lubi żeglować, ktoś inny nurkować, czytać, chodzić po górach, tańczyć salsę, uprawiać tae-kwon-do, malować na szkle, czy oglądać filmy skandynawskie. Oczywiście, istnieją też pasjonaci piłki nożnej, cały naród ogłada skoki Małysza czy wyczyny polskich siatkarek, ale zainteresowanie sportem nie infiltruje bynajmniej całego naszego życia. Wszyscy jesteśmy inni i zdyfersyfikowani, mimo tego, że przez lata właściwie chciano, abyśmy nie byli. Mam wrażenie, że w wolnej, demokratycznej Ameryce jest dokładnie odwrotnie. Prawdziwi Amerykanie niezależnie od tego czy mieszkają na Północy czy Południu, dysponują rocznym dochodem 20 tysięcy czy 2 milionów, niezależnie od opcji politycznych i wykonywanych zawodów są jeszcze bardziej wystandaryzowani niż banany w Unii Europejskiej.






Witamy w Korporacyjnej Ameryce


Głuchy telefon

O korporacyjnej Ameryce mogłabym bez wątpienia rozprawiać godzinami pod warunkiem, że miałabym czas oraz ochotę na przetrawianie jeszcze raz tego wszystkiego, w czym kiszę się przez ponad dziesięć godzin każdego dnia. W tym tygodniu, intryguje mnie jednak jeden z aspektów charakterystycznych dla kultury mojej firmy, a mianowicie proces decyzyjny. Chodzi o to, że struktura organizacyjna mojej firmy jest niesamowicie pionowa i generalnie niemal każdy z nas jest czyimś kierownikiem i jednocześnie ma swojego (lub swoich) kierowników. Podjęcie jakiejkolwiek decyzji wiąże się mniej więcej z tym, że trzeba upewnić się, co na dany temat myśli twój kierownik, a on z kolei (z reguły chroniąc swój tyłek) pragnie upewnić się ze swoim kierownikiem i w ten właśnie sposób każda, nawet totalnie błaha decyzja wędruje z definicji kilka szczebli wyżej. Następnym etapem jest komunikacja rzeczonej decyzji w dół, co w wielu przypadkach jest niezmiernie czasochłonne oraz prowadzi do różnego rodzaju misreprezentacji i przekłamań po drodze. Coś na kształt zabawy w głuchy telefon, z tą jednak różnicą, że nie nie zawsze bywa tak zabawnie.
Najbardziej frustrujące są zwykle sytuacje niemerytoryczne, lecz czysto organizacyjne, w których to każdy boi się podjąć decyzje, zwalajac z siebie odpowiedzialność jak jakieś śmierdzące ścierwo z płaszcza. I tak na przykład, aplikację o wzięcie urlopu składam podczas naszej tygodniowej operatywki (tzw. statusu) na ręce mojej szefowej, która oczywiście znajduje się w stanie niemocy decyzyjnej w tym zakresie. Zwala więc ona decyzję na swojego przełożonego (w trakcie ich tygodniowego statusu, który może odbywać się w kolejnym tygodniu), który to z kolei z moim podaniem udaje się do managerki całego departamentu i prezentuje go na swoim tygodniowym statusie, (który również może odbywać się w następnym tygodniu). Przy nieszczególnym zbiegu okoliczności, sam tylko proces komunikowania mojej aplikacji w górę może trwać 3 tygodnie. A przypominam, że mówimy o tygodniu urlopu. Nie pamiętam już niestety, co amerykańskie teorie zarządzania mówiły o efektywności skompleksowanych struktur organizacyjnych typu nasza, ale jedno mogę powiedzieć w ramach tzw. upward feedback, do którego tak bardzo zachęca nas nasza firma: It sucks !!!

Sierpień 2003
Charity po amerykańsku – Amway style

Dzisiejszy ranek powalił mnie totalnie, powiedziałabym nawet, że rozłożył mnie na łopatki. W ramach comiesięcznego zebrania departamentu, spędzono nas wszystkich do sali na parterze, jak nie powiem, bydło jakieś i wręczono karteczki do odliczania obowiązkowych potrąceń na znaną amerykańską organizację charytatwną Zjednoczoną Drogę (United Way). Zanim jednak przeszliśmy do wyliczeń i odliczeń, przedstawiono nam film o tym, że należy wspierać cele charytatywne, bowiem każdego z nas może kiedyś przejechać motor i wtedy sami będziemy charity potrzebować. Prowadzący pokazał nam kilka budujących przykładów ludzi sukcesu, którzy ulegli jakiemuś straszliwemu nieszczęściu i z powrotem do życia sprowadziła ich właśnie reklamowana organizacja charytatywna. Szczególnie uderzył mnie zaprezentowany przykład CEO pewnej korporacji, którego opuściła niegodziwa żona, a następnie na ruchliwej ulicy potrącił samochód (w tej właśnie kolejności). Z bilionera CEO stał się nagle żebrakiem i zamieszkał na ulicy w centrum miasta. Historyjka, aż waliła po oczach swoją sztucznością i manipulacją scenariusza, ale wszyscy zgromadzeni na sali wydawali się być bardzo przejęci i zatroskani losami CEO.
- A gdzie też się podziały wszystkie ubezpieczenia i polisy pana CEO? - chciałam zapytać, ale wtedy właśnie okazało się, że do akcji wkroczyła reklamowana organizacja charytatywna oferując CEO żywność i schronienie. Dziś, dowiadujemy się z dokumentu, CEO odbił się od dnia i znowu zarządza dużą firmą.
Przykład pana CEO miał za zadanie przekonać nas do tego, abyśmy się DOBROWOLNIE zgodzili na automatyczne odciąganie z naszych tygodniowych pensji określonej sumy na reklamowaną organizację charytatywną. W następnej kolejności, na scenę wstąpiła pani prezes organizacji ekstatycznie wymachując swieżo przygotowaną kanapką z masłem orzechowym. Pani poinformowała nas tonem rozhisteryzowanej psychopatki, że oto ona symbolizuje chleb, a my (publika) masło orzechowe, dlatego musimy się połączyć w jedno tak jak peanut butter sandwich (ulubiona przekąska Amerykanów) i DOBROWOLNIE wpłacać na charity określoną sumę każdego miesiąca. W tym mniej więcej momencie, naprawdę zgłupiałam i nie byłam już pewna czy jestem na a) zgrupowaniu Amwaya, b) grupowej terapii dla schizofreników, c) czy też może po prostu jestem u siebie w pracy, w modelowej i progresywnej amerykańskiej korporacji. W tym kulminacyjnym momencie, na stoły wjechały nasze formularze odliczeniowe na payroll i w ciągu pięciu minut musieliśmy zdecydować ile będziemy DOBROWOLNIE na cele dobroczynne oddawać w następującym roku. Dla ułatwienia zadania każdy członek zespołu otrzymał wydrukowaną ściągawkę (cheat-sheet) z sugerowaną składką w zależności od poziomu entuzjazmu członka. Nawet na osiach nam to pięknie rozrysowali, na osi x – poziom entuzjazmu, na osi y - roczna pensja, zaś na wykresie – rekomendowane potrącenia. Np. przy średnim poziomie entuzjazmu (average enthousiasm level) i przy moim poziomie zarobków wyszło na to, że powinnam płacić na wspomnianą wyżej organizację ok. 80 papierów miesięcznie. Szlag mnie trafił do tego stopnia, że mój poziom entuzjazmu zjechał natychmiast do minus dziesięciu i mimo popierania szczytnych idei woluntariatów i charity ogólnie, z mojej pensji, nie dostaną ani jednego pieprzonego centa, a wogóle to powinni mi jeszcze zapłacić za tę godzinę zmarnowaną na słuchanie o kanapkach w wydaniu jakieś niedoprozacowanej, amerykańskiej kretynki.

Wrzesień 2003
Politically correct

Poprawnie polityczne eufemizmy w Ameryce od zawsze przyprawiały mnie o lekki chichot. Tak się po prostu składa, że lubię nazywać rzeczy po imieniu. Jeśli jesteś idiotą, to jesteś idiotą, a nie mądrym inaczej. Jeśli coś jest czarne, to nazywam to czarne, a nie afro-amerykańskie, zaś jeśli jest białe, to dla mnie jest białe, a nie kaukazkie. Pamiętam, gdy lata temu pierwszy raz musiałam wypełnić formularz na temat mojego pochodzenia etnicznego, nie miałam pojęcia, że „Caucasian” to właśnie jestem ja. Bo ja w końcu Słowianka z Polski jestem, a nie jakaś tam Czeczenka z Zakaukazia. Czas jednak robi swoje, a ja sama staję się coraz bardziej PC. Na używany samochód potulnie nauczyłam się mówić pre-owned, gdyż second-hand nieładnie się niektórym kojarzy. No tak, jakaś druga ręka, a gdzie pierwsza, i co w ogóle to ręka wcześniej robiła. Fuj. Na otyłą koleżankę z działu obok mówimy "healthy" (zdrowo się widać dziewczyna musiała najeść).
To jednak nic w porównaniu z perełką na którą natknęłam się kilka dni temu, czytając pewien popularny, amerykański miesięcznik dla kobiet. Dowiedziałam się mianowicie, że bardzo politycznie niepoprawnie jest obecnymi czasy używać słowo „prostytutka”. Nowym określeniem na kurwę od dziś jest bowiem Komerycyjnie Seksualnie Eksploatowana - Commercially Sexually Exploited, w skrócie CSE. Podobne do BSE, więc będzie łatwo zapamiętać. Teraz więc, widząc wymalowaną dziwkę pod hotelem powinnam użalić się nad jej ciężkim losem i komercyjną eksploatacją. Nareszcie zrozumiałam, że nie mogę być zła na mojego męża, gdy idzie on do klubu z paniami i wkłada dolarówki do majtek tańczących przy rurze CSE. On po prostu dokonuje charytatywnego datku dla eksploatowanych podmiotów, niczym się przecież nie różniącego od mojej charytatywnej donacji na Czerwony Krzyż. Celem obu jest bowiem pomoc wykorzystywanym i pokrzywdzonym przez los. Aż się dziwie, że nikt jeszcze nie wpadł na to, aby pieniądze płacone kurwom mogły być odliczane od podatku dochodowego, tak jak pozostałe datki na cele charytatywne. Muszę chyba napisać do naszego Kongresmana, aby wziął to koniecznie pod uwagę przy najbliższej debacie nad uchwałą podatkową.
W podobny sposób, tego lata udało mi się w końcu zapamiętać, że w mojej firmie o naszych pracownikach mówimy wyłącznie “członkowie zespołu” (team members). Słowo “pracownik”, z jakiś niepojętych dla mnie względów, jest zakazane. Widocznie czasownik “pracować” ?le się niektórym kojarzył, bo do firmy przychodzą oni wyłącznie odpoczywać i dobrze się bawić. W naszej firmie wszyscy tworzymy więc zespól i wszyscy jesteśmy jego członkami. Członkiem jest Prezes Rady Nadzorczej, CEO, Kaukaski pan w magazynie, Afroamerykańska pani przy kasie i Rodowity Amerykanin z ekipy sprzątającej kible, którego nazwanie Indianinem byłoby wielkim faux-pas .W końcu równość u nas i demokracja. Dopuszczalną odmianą „team members” jest „teammates”, choc nie aż tak bardzo popularne. Widocznie dlatego, że słowo „mate” oznacza rownież w języku angielskim „kopulować”, więc niekórym mogłyby się nasuwać niepoprawne skojarzenia, a jak wiadomo jakiekolwiek insynuacje natury seksualnej są w naszej firmie zabronione. Podobne lingwistyczne poprawności dotyczą klientów naszej firmy. W naszym korporacyjnym bełkocie nie mówimy o nich “klienci” tylko “Goście”. Mimo, że Goście (koniecznie z dużej litery) dokonują zakupu naszych dóbr i towarów, nadal nie są naszymi klientami tylko przebywają u nas gościnnie. Nie uświadczysz też u nas sekretarek, wszystkie panie wykonujące sekretarską pracę noszą mianowicie tytuł asystentek administracyjnych - administrative assistant, w skrócie Admin. Tak więc doszło do tego, że gdy ktoś w Firmie przedstawia się jako Admin nie masz już pewności czy jest on administratorem któregoś z systemów lub sieci, czy też panią od kopiowania i wysyłania faksów.
Niedawno z kolei, ktoś w pracy w opowieści o południowej części naszego miasta zamieszkałej przez afro-amerykańskich członków gangów żyjących w rezydencjach z tektury i gazet wyskoczył z hasłem “culturally-deprived area”.
- Chodzi ci o te murzyńskie slumsy na południe od autostrady? – zapytałam naiwnie, wywołując wśród moich współpracowników konsternację roku, o której niektórzy wspominają aż do dziś. Było to jednak jakiś czas temu, dziś wiem jednak, że muszę uważać na to, co mowię w środowisku pracy. Może się bowiem okazać, że moje wartości okażą się być niekompatybilne z wartościami mojej korporacji i zostanę wywalona z roboty czy też, jeśli ktoś woli, „outplaced”, „downsized”, „derecruited” albo „non-ratained”.

Czerwiec 2003
Amerykańskie wakacje

Zebrałam się w końcu, przećwiczyłam moje wystąpienie dwa razy w samochodzie i po poprosiłam o ........całe dziesięć dni urlopu na Święta Bożego Narodzenia. Tak, jak się tego spodziewałam, moja szefowa zrobiła wielkie oczy, prawie zachwiała się na krześle i poprosiła o powtórzenie powyższego.
- Jak to? Dziesięć dni ? A dlaczego tak długo? Czy nie możesz wziąć tylko trzech dni między wtorkiem a czwartkiem? – wyszeptała z przerażniem spoglądając na nasz departmamentalny kalendarz – wiesz przecież, że to dla nas gorący okres.
- Masz absolutną rację, ale wiesz, niestety, w trzy dni nie zdąże obrócić do Europy i z powrotem. To jednak w dalszym ciągu troche dalej niż Floryda - tłumaczę pani konspiracyjnym szeptem, ale widzę totalne niezrozumienie.
Nic dziwnego zresztą. W kraju, w którym nie ma federalnego/stanowego ustawodawstwa dotyczącego urlopu, wszystko zależy od polityki twojego pracodawcy. A w mojej firmie, branie urlopu to przejaw niesubordynacji, nielojalności i w ogóle wybryk natury jakiś. Po co komu urlop, skoro można go nie brać i przyczyniać się do ulepszania wyników za trzeci kwartał? Po co odpoczywać skoro można pracować? Po co gdzieś jechać i wydawać pieniądze, skoro można za zaoszczędzone pieniądze kupić nową kosiarkę do trawy.
Stanęło więc na tym, że ze względu na poważny charakter tego problemu (magnitude of this issue - jak to określiła pani), dziś zbiorą się szefowie z senior management i będą dyskutowali nad moim losem. Banda executives z najwyższej półki będzie dyskutowała o tym, czy jedna członkini zespołu ma prawo wziąć parę dni wolnego i czy przyszłość naszej multi-miliardowej korporacji nie pójdzie się jebać ze względu na mój urlop w Polsce. Oczywiście, dla współpracowników moja prośba jest tak samo szokująca jak dla pani ponieważ w naszym dziale członkowie zespołu nie biorą wakacji w ogóle i w ramach programu "vacation cash-back" zamieniają je na gotówkę. W sumie, zresztą, może to dobry deal. Dzięki takim strategicznym decyzjom spłacenie białego domku na przedmieściach zajmie im tylko 29.8 lat zamiast tradycyjnych 30. Jak powiedziała niedawno jedna pani prowadząca szkolenie z „Technik Inwestowania” przeznaczone dla pracowników naszej firmy, bezsensownie jest jechać na urlop, o którym zapomnimy w ciągu tygodnia po powrocie, skoro za te same pieniądze można będzie przedpłacić jedną miesięczną ratę trzydziestoletniego kredytu hipotecznego i tym sposobem wyzwolić się z jarzma pożyczki o miesiąc wcześniej niż przewiduje kontrakt. Wypowied? pani nagrodzono wtedy oklaskami. Zostaje mi już tylko wytłumaczyć rodzicom, że w związku z powyższym, jako Amerykanka full gębą, przestanę ich odtąd odwiedzać w Polsce, ale za to będę miała w pełni spłacone mieszkanie i to przed swoimi sześćdziesiątymi urodzinami.
Od pewnego czasu, muszę przyznać, w ogóle niezmiernie intryguje mnie amerykańskie słowo "vacations". A właściwie nie słowo samo w sobie, tylko to, co Amerykanie mają na myśli mówiąc, że właśnie biorą wakacje. Odkąd sięgam pamięcią w moim dziale jestem jedyną osobą, która gdziekolwiek na wakacje wyjeżdża, podróżuje poza granice naszego stanu, że już nie wspomnę o opuszczaniu granic Stanów Zjednoczonych, które dla moich współpracowników brzmi równie egzotyczne jak podroż katamaranem na trzeciego satelitę Jowisza. Zdarzyło się oczywiście, że któryś z kolegów wziął wolny piątek po to, aby pojechać na polowanie albo ryby, ale nie przyjście do pracy dwa dni pod rząd jest zjawiskiem u nas rzadko spotykanym.
Generalnie członkom zespołu na moim stanowisku i z moim stażem pracy przysługuje około 10 dni urlopu rocznie. Mowię około, bo naliczanie godzin wakacji odbywa się jakimś wstecznym systemem, w którym za każdą przepracowaną godzinę otrzymuje się ileś tam minut (czasami myślę, że raczej sekund) urlopu. Zarabianie urlopu zaczyna się dopiero w czwartym miesiącu od rozpoczęcia pracy dla naszej korporacji, plus każdy dzień niepłatny czy chorobowy nie wlicza się jako podstawa do obliczania wakacji. W ten pokrętny sposób już na samym początku mojej kariery wpadłam w pewne błędne koło. Mam tylko kilka dni urlopu rocznie więc, żeby gdziekolwiek pojechać, biorę bezpłatny, co z kolei obniża moją bazę naliczania wakacji i w kolejnym roku zamiast więcej mam płatnego urlopu jeszcze mniej.
Dobrze pamiętam, kiedy w jakieś pół roku po rozpoczęciu pracy w naszej firmie z uwagą przyglądałam się swojemu paycheckowi w rubryce poświeconej zakumulowanym wakacjom. Zobaczyłam tam liczbę trzy, co wydało mi się bardzo logiczne i z radością postanowiłam wykorzystać te trzy dni wolnego na wycieczkę do Oregonu. Myślałam, że padnę z wrażenia, gdy okazało się, że ta trójka oznaczała ilość GODZIN urlopu, która mi przysługuje. Tak więc, co najwyżej mogłam wziąć sobie trochę urlopu między śniadaniem i lunchem. Najśmieszniejsze jest jednak to, że nigdy nie słyszałam, żeby ktoś inny oprócz mnie użalał się na nędzną ilość wolnego, która nam przysługuje. Nie zauważyłam też, żeby ktokolwiek wykorzystywał swoje wakacje na wyjazd gdziekolwiek. Wakacje bierze się po to, aby iść do lekarza, dentysty, kupić samochód, pomalować garaż, albo iść do urzędu załatwić swoje sprawy. Dużo czasu upłynęło zanim zrozumiałam, że w Ameryce słowo "vacation" nie oznacza tego co w Europie określamy jako urlop, congé, vacances, Urlaub. "Vacation" to po prostu dzień, w którym nie idziemy pracować dla naszego pracodawcy. Z ciekawostek, u mojego męża w pracy przysługujące wakacje połączone są z tzw. chorobowym (sick days – 7 dni w roku), tak więc jeśli ktoś zachoruje na dłużej niż tydzień to kolejne dni choroby potracone zostaną z wakacji. W ten właśnie sposób jedna koleżanka mojego męża swoje ostatnie wakacje zmiast na Hawajach spędziła na chemoterapii w szpitalu. Welcome to America, have a nice day!

Pa?dziernik 2003
Akwizytorom Wstęp Wzbroniony

Jeszcze nie ucichły echa kampanii charytatywnej ściągającej automatyczne składki z mojej pensji, a w mojej Firmie ruszyły już nowe inicjatywy pracownicze wspierające przeróżne charytatywne cele. Sprowadza się to mniej więcej do tego, że co chwilę przychodzi do mojego biurka reprezentant danej inicjatywy z pytaniem, czy dam na a) biedne dzieci b) publiczne szkoły c) Thanksgiving posiłek dla najbiedniejszych d) rodziny, których nie stać na gwiazdkowe prezenty e) organizację charytatywną ABC f) inne. Oczywiście, że dam, bo z definicji wspieram szkoły, trzeba pomagać biednym dzieciom, poza tym wszyscy wkoło bez mrugnięcia okiem dają, więc ja również z uśmiechem na twarzy dolary wysupłuję, czeki wypisuję, słowem - life in America is about giving, not receiving. Czasami działa mi jednak na nerwy ta bezpardonowa korporacyjna żebranina. Oczywiście, Firma jako taka nie ma z tym nic wspólnego, dopuszcza jednak, żeby żebranina odbywała się na jej terenie i w osobie jej pracowników, co moim zdaniem, może stawiać wiele osób w niekomfortowej sytuacji.
W obecnym, na przykład, tygodniu wolontariusze naszej firmy sponsorują inicjatywę pod tytułem Food Drive, polegającą na tym, że przynosimy do pracy jedzenie puszkowane i kosmetyki dla najuboższych. Przedstawiciele wolontariuszy koczują przy wszystkich wejściach do naszego budynku między 6 a 10 rano. Dzięki temu, nikt nie wślizgnie się do Firmy niezauważony i bez rekomendowanych puszek kukurydzy i groszku, chyba, że o piątej rano, kiedy wejścia nie są jeszcze obstawione woluntariuszami. W zeszłym miesiącu podobna akcja rozgrywała się w ramach gromadzenia pomocy szkolnych dla dzieci. Zgodnie z ulotką charytatywną nabyłam w sklepie zeszyty i pisaki dla dzieci ciesząc się, że nareszcie zrobię jakiś dobry uczynek dla amerykańskich szkół publicznych, w których, okazuje się, nauczyciele muszą kupować pomoce szkolne z własnej kieszeni, bo jakby to powiedzieć, kasa ze stanowego budżetu idzie na inne ważniejsze cele jak na przykład baseballowy stadion. W trakcie donacji wyszło jednak na jaw, że zakupiłam pisaki i kredki nie tej marki co trzeba, za co zostałam srogo skarcona przez panią wolontariuszkę. Wszystkie dzieci, mianowicie, zupełnie jak za starych, dobrych, komuszych czasów, mają otrzymać ten sam gatunek flamastrów Crayola. Zgodnie z tą zasadą, produkty innych marek lądowały w czymś przypominającym kosz na śmieci. O ile się nie mylę, za parę tygodni rozpocznie się na pewno akcja Girls Scout Cookies, w której różne paniusie z naszego piętra w imieniu swoich dzieci będą usiłowały wcisnąć nam wszystkim słodkie ciasteczka za drobną opłatą wspierającą publiczne szkoły. W zeszłym roku jedna z pań nawet przelotnie się na mnie obraziła, gdyż odmówiłam zakupu jej ciasteczek, czyli sponsoringu szkoły jej synka tłumacząc się jakąś wątpliwą, niskokaloryczną dietą.
Najradośniejszą jednak inicjatywą jest w naszej Firmie rok w rok około-bożonarodzeniowy projekt zatytułowany „Zaadoptuj Rodzinę”. Członkowie zespołu składają się po 30-50 dolców każdy i przysposabiają ubogą amerykańską rodzinę poprzez zakup świątecznych prezentów dla niej. Idea jest extra, bardzo popieram, aczkolwiek tradycyjnie metoda jaką członkowie zespołu są przymuszani do wzięcia w niej udziału należy do metod tak zwanej delikatnej perswazji. Na początek e-mail od pani senior manager naszego departamentu testujący członków zespołu na okoliczność brania udziału w inicjatywie. E-mail oczywiście high priority, z czerwonym wykrzyknikiem, w ilości jeden dziennie przez tydzień, tak aby nikt nie mógł ściemniać, że niby przypadkowo skasował w ramach przepełnionej skrzynki mailowej. Następnie w ramach departementalnego zebrania pani senior manager z excelowską listą nazwisk w ręku podchodzi do każdego z osobna pytając prosto z mostu ile $$$ dana osoba chciałaby podarować. Pytanie „czy chciałbyś brać udział w projekcie?” w ogóle nie zostało widać przewidziane, naturalnie wszyscy członkowie naszej korporacyjniej społeczności chętni są, inaczej by ich może tutaj nie zatrudniono.
- O, ładna marynarka, nowa? – pyta pani senior podchodząc do mojego stołka, tak więc wiem już, że aby nie wyjść na zimną, egoistyczną sukę, co to wydaje pieniądze na ubrania zamiast wspierać biedne rodziny, muszę rzucić sumą ekwiwalentną do tego co moi poprzednicy.
- Och, będę szczęśliwa oferując 50 dolarów dla potrzebującej rodziny – odpowiadam szczerząc zęby podobnie jak 100% mojego działu.
Mojemu teamowi trafia się rodzina z północnych przedmieść pod nazwą Blaine, zaś aby ułatwić nam zadanie zakupowe dostajemy od rodziny list z życzeniami. A właściwie trzy listy, a mianowicie „wish list”, „need list” oraz listę prezentów do włożenia do tradycyjnej, świątecznej podkolanówki. Na liście naszej rodziny znajdują się między innymi iPod, Playstation, markowe dżinsy oraz gift cards do trzech różnych sklepów. Mój czterosobowy team postanawia spotkać się w sobotę o 9 rano i grupowo dokonać zakupów dla rodziny. Już na wstępie pomysł ten bardzo mi się podoba ponieważ uwielbiam spotykać się z paniami z mojego działu w weekendy, a perspektywa zerwania się z łóżka w sobotę o świcie, aby wybierać iPoda jest po prostu powalająca. W ogóle fajnie jest robić wspólne zakupy w towarzystwie trzech innych kobiet i bardzo łatwo jest też osiągnąć konsensus. Przekonuję się o tym już w momencie dokonywania wyboru dżinsów, nad którymi debatowałyśmy z paniami jakieś 20 minut, gdyż każda z nas reprezentowała odmienne zdanie, co do tego jakiego kroju dżinsów oczekuje od nas zaadoptowany beneficjent z Blaine. Może baggy style, choć może będzie wolał proste nogawki (straight cut), a co jeżeli jest zwolennikiem lekko rozszerzanego boot-cut? Żadna z nas nie wie niestety jakie tendencje w modzie panują w Blaine. Podobnie z ręcznikami, jako że rodzina zażyczyła sobie otrzymać ręcznik plażowy, a z plażami to u nas w Minnesocie bywa różnie zwłaszcza w zimie. A w dodatku jak odgadnąć preferowany przez adoptowaną rodzinę kolor ręcznika oraz kolor ścian w łazience, bo w Ameryce kolory muszą być skoordynowane, bo jak to, proszę państwa, wycierać się na przykład czerwonym ręcznkiem w żółtej łazience. Nawet w Blaine. Frustracje dochodziły zenitu, myślałam, że jedna pani się za chwilę rozpłacze w temacie tego ręcznika, jako że nikt jej nie poparł gdy promowała fioletowy w barwach Minnesota Vikings – lokalnej drużyny footballowej. Naprawdę zazdroszczę niektórym ludziom życiowych dylematów.
I tak dalej z resztą artykułów z listy, które w dodatku pochodziły z różnych sklepów, do których musiałyśmy naszymi respektywnymi autami dojechać, bo jak to w Ameryce bywa sklepy znajdowały się w róznych miejscach przedmieść. Nagle więc okazało się, że jest trzecia po południu, co zauważyłyśmy ze zdziwieniem, bo nikt nie spodziewał się, że adoptowanie rodziny z Blaine okaże się takie czasochłonne. Nie był to jeszcze koniec naszych adopcyjnych działań jako, że prezenty trzeba teraz było zapakować, dokleić im kolorowe gwiazdki ze wstążki i nalepki. Zasugerowałam, że zrobię to sama w domu w niedzielę, żeby tylko nie musieć uprawiać już więcej tego przymusowego, weekendowego kolektywizmu, ale panie oburzyły się, bo przecież chodzi o team work.
O korporacyjnej Ameryce mogłabym bez wątpienia rozprawiać godzinami pod warunkiem, że miałabym czas oraz ochotę na przetrawianie jeszcze raz tego wszystkiego, w czym kiszę się przez ponad dziesięć godzin każdego dnia. W tym tygodniu, intryguje mnie jednak jeden z aspektów charakterystycznych dla kultury mojej firmy, a mianowicie proces decyzyjny. Chodzi o to, że struktura organizacyjna mojej firmy jest niesamowicie pionowa i generalnie niemal każdy z nas jest czyimś kierownikiem i jednocześnie ma swojego (lub swoich) kierowników. Podjęcie jakiejkolwiek decyzji wiąże się mniej więcej z tym, że trzeba upewnić się, co na dany temat myśli twój kierownik, a on z kolei (z reguły chroniąc swój tyłek) pragnie upewnić się ze swoim kierownikiem i w ten właśnie sposób każda, nawet totalnie błaha decyzja wędruje z definicji kilka szczebli wyżej. Następnym etapem jest komunikacja rzeczonej decyzji w dół, co w wielu przypadkach jest niezmiernie czasochłonne oraz prowadzi do różnego rodzaju misreprezentacji i przekłamań po drodze. Coś na kształt zabawy w głuchy telefon, z tą jednak różnicą, że nie nie zawsze bywa tak zabawnie. Najbardziej frustrujące są zwykle sytuacje niemerytoryczne, lecz czysto organizacyjne, w których to każdy boi się podjąć decyzje, zwalajac z siebie odpowiedzialność jak jakieś śmierdzące ścierwo z płaszcza. I tak na przykład, aplikację o wzięcie urlopu składam podczas naszej tygodniowej operatywki (tzw. statusu) na ręce mojej szefowej, która oczywiście znajduje się w stanie niemocy decyzyjnej w tym zakresie. Zwala więc ona decyzję na swojego przełożonego (w trakcie ich tygodniowego statusu, który może odbywać się w kolejnym tygodniu), który to z kolei z moim podaniem udaje się do managerki całego departamentu i prezentuje go na swoim tygodniowym statusie, (który również może odbywać się w następnym tygodniu). Przy nieszczególnym zbiegu okoliczności, sam tylko proces komunikowania mojej aplikacji w górę może trwać 3 tygodnie. A przypominam, że mówimy o tygodniu urlopu. Nie pamiętam już niestety, co amerykańskie teorie zarządzania mówiły o efektywności skompleksowanych struktur organizacyjnych typu nasza, ale jedno mogę powiedzieć w ramach tzw. upward feedback, do którego tak bardzo zachęca nas nasza firma: It sucks !!!S
6 kwiecień 2007

lś 

  

Archiwum

Europejczycy to antysemici
listopad 25, 2003
POLSKA - UNIA 3
listopad 24, 2002
Prof. Jerzy Nowak
Puzle w skrablach
sierpień 10, 2007
Mirosław Naleziński, Gdynia
Bez tromtadracji
luty 26, 2005
Andrzej Kumor Mississauga
Skutki Ataku Na Iran
luty 17, 2006
Iwo Cyprian Pogonowski
Czy stać nas na publiczne szpitale?
styczeń 9, 2008
Dariusz Kosiur
From Blagovesta Doncheva – Bulgaria
lipiec 25, 2008
przysłał M.G.
Znikają gruszki z unijnych wierzb...
lipiec 1, 2003
Włodzimierz Kałuża
Izraelskie czołgi wróciły do Strefy Gazy
sierpień 8, 2002
PAP
U studentów Kaczyński ma...
kwiecień 12, 2006
Rolnictwo Polska potrzebuje poważnej naprawy cz.5
czerwiec 12, 2008
Dariusz Kosiur
Czy kablować na pijanych kierowców 01/10/2007
styczeń 25, 2007
Marek Komorowski
Putin w Teheranie w 67 rocznicę wizyty Stalina
październik 17, 2007
Iwo Cyprian Pogonowski
Help those who need help
kwiecień 29, 2003
przesłała Elżbieta
Uzasadnienie wyroku na Rywina
lipiec 30, 2004
Michalkiewicz na żywo – nagranie ze spotkania! Historia ustrojowa Rzeczypospolitej (plik mp3)
sierpień 15, 2006
Stanisław MICHALKIEWICZ
Mydlenie Oczu na Temat Iraku
listopad 30, 2005
Iwo Cyprian Pogonowski
LPR: w Unii Polska więcej straci niż zyska
grudzień 13, 2002
PAP
Nazywam sie ARGUMENT
czerwiec 9, 2008
przeslala Elzbieta Gawlas Toronto
Globalizacja a bezrobocie
październik 3, 2004
więcej ->
 
   


Kontakt

Fundacja Promocji Kultury
Copyright © 2002 - 2024 Polskie Niezależne Media